reklama

Fin kręci z Francuzami
2012-01-30

Pucybut o złotym sercu, jego ukochana żona, ich wyjątkowo inteligentny pies Łajka, a także tajemniczy detektyw i dawna gwiazda rock and rolla... Pewnego dnia losy postaci z zapomnianego przez świat portowego miasta niespodziewanie odmieni uciekinier z dalekiej Afryki.

Człowiek z Hawru to nagrodzony przez światową krytykę fiński kandydat do Oscara, a zarazem najweselszy film w konkursie ostatniego festiwalu w Cannes. Najnowsza komedia Akiego Kaurismäkiego, twórcy legendarnych Leningrad Cowboys i Człowieka bez przeszłości, jest hołdem mistrza czarnego humoru dla klasyki czarnego kryminału lat 50 - tych i 60 - tych.

Rozmowa z Akim Kaurismäkim

Christine Masson: Skąd się wziął pomysł Człowieka z Hawru? Czy była to twoja odpowiedź na sytuację europejskich imigrantów, czy może po prostu miałeś ochotę nakręcić kolejny film we Francji?

Aki Kaurismäki: Pomysł na film narodził się już kilka lat temu, ale nie wiedziałem, gdzie go zrealizować. W zasadzie akcja mogłaby się rozgrywać w dowolnym europejskim kraju (no może z wyjątkiem Watykanu). Biorąc pod uwagę sytuację na naszym kontynencie naturalne wydawały się Grecja, Hiszpania lub Włochy, które mają (delikatnie mówiąc) w tej chwili najtrudniejszą sytuację społeczną i polityczną. Ruszyłem jednak w podróż przez Europę i znalazłem w końcu idealne miejsce akcji mojego filmu. Było to miasto bluesa, soulu i rock’n rolla, a więc właśnie Hawr.

Z Francją kojarzone są hasła „Wolność, Równość, Braterstwo”. Zdaje się, że w swoim filmie postanowiłeś opowiedzieć tylko o tym ostatnim.

Pozostałe dwa wydawały mi się zawsze zbyt utopijne. Ale „braterstwo” między ludźmi jest możliwe. Nawet we Francji.

Braterstwo i solidarność łączy tu mieszkańców rybackiej dzielnicy Hawru, którzy wspólnie postanawiają pomóc młodemu uciekinierowi. Powiedzmy szczerze, że w realnym życiu to się nie zdarza.

Wierzę, że jednak tak. Inaczej żylibyśmy już w „społeczeństwie mrówek”, o którym wiele razy wspominał Ingmar Bergman.

Odnoszę wrażenie, że im więcej na świecie przemocy, tym więcej w tobie wiary w gatunek ludzki. Postanowiłeś nagle zostać optymistą za wszelką cenę?

Odpowiem tak: zawsze wolałem przewrotne wersje bajek, w których to Czerwony Kapturek zjadał wilka, a nie na odwrót. Jednak w prawdziwym życiu wolę wilki niż bladych garniturowców z Wall Street.

Czy pisząc scenariusz spotykałeś się z imigrantami?

Nie wtedy, ale przy innych okazjach wielokrotnie.

Osobą, która symbolizuje problem imigracji jest u ciebie mały Afrykańczyk. Młodość jako ikona nadziei?

W moich filmach nie ma żadnej symboliki, ale generalnie młodym ufam bardziej niż ludziom w moim wieku (choć nie jesteśmy w końcu jeszcze tacy starzy). Z pewnością bezgranicznie ufałem Blondinowi Miguelowi, wierzyłem, że poradzi sobie z tą rolą.

W Człowieku z Hawru pojawiają się aktorzy spoza grupy twoich stałych współpracowników – na przykład Jean-Pierre Darroussin. Jednak oglądając go ma się wrażenie, że grał u ciebie od zawsze.

Zawsze kręcił się gdzieś w pobliżu, ale nigdy nie wpuszczałem go na plan. Pozwalałem tylko sprzątać wieczorami studio (śmiech).

Czy reżyserowanie francuskich aktorów było wyzwaniem?

Raczej przywilejem.

W nowym filmie, podobnie jak w Życiu cyganerii z 1992, pojawia się nostalgia za czasami powojennymi we Francji, szczególnie latami 50. Masz sentyment do tego okresu?

Po prostu lubię pewną powolność, która się z nimi kojarzy. Współczesna architektura rani moje oczy, ale na przykład ta z lat 70. zaczyna mi się już podobać. Co za szczęście, że istnieje przeszłość.

Podobnie jest z twoimi filmowymi fascynacjami: Bresson, Becker, Melville, Tati, René Clair, Marcel Carné. Twórczość każdego z nich jest jakoś obecna w twoich filmach.

Mam nadzieję, bo ja niewiele wnosiłem od siebie. Studiowałem filmy Marcela Carné, ale nie mógłbym go wprost kopiować. Potrzebuję pewnej zabawy z konwencją, przeskoków od półrealnych bajek po nakręcone serio melodramaty.

W Człowieku z Hawru przypomniałeś postać piosenkarza Little Boba. To dla ciebie naprawdę ważna muzycznie postać?

Hawr to francuskie Memphis, a Little Bob vel. Roberto Piazza jest prawdziwym lokalnym Elvisem Presleyem, tak długo jak Johnny Hallyday mieszka w Paryżu. A gdyby nawet postanowił się przeprowadzić, cóż, byłoby to interesujące starcie.

Nakręciłeś film jaki zamierzałeś?

Mniej więcej.